Piąta odsłona przygód weterana Johna Rambo w kinach zadebiutowała 20 września.
Do kina w dniu premiery zmierzałem wartko, jako wielki fan serii Rambo oraz samego Sylvestra Stallone. Od ostatniego filmu portretującego przygody wojennego weterana minęła ponad dekada i ciekaw byłem z czym tym razem zmierzy się John James Rambo, szczególnie, że obraz z 2008 roku wspominam bardzo dobrze i uważam, że był doskonałym dopełnieniem całej historii.
Rambo: Last blood ukazuje nam spokojne życie Johna na ranczo w Arizonie. Spędza tam dnie na ujeżdżaniu koni oraz doglądaniu swojej podziemnej kryjówki – kompleksu tuneli rodem z Afganistanu. Wraz z nim na ranczo mieszka starsza Meksykanka, wcześniej z wnuczką, która jednak obecnie wybiera się na studia. Historia tej rodziny i ich kontaktów z Rambo jest jedynie nakreślona bardzo symbolicznie i dokładnie nie wiadomo co tak naprawdę ich łączy. John traktuje ich jednak jako swoją jedyną rodzinę po śmierci ojca. Rambo nie opuszczają także koszmary wojny, stres pourazowy wpleciony w cały scenariusz jest jednak jakby na siłę i w zasadzie nie wnosi niczego nowego do całej historii. Spokojne życie naszego bohatera zmienia się, kiedy okazuje się, że Gabrielle, przyszywana córka Johna mieszkająca z nim i babcią niegdyś na jego ranczo, zostaje porwana przez meksykańskich handlarzy ludźmi.
Rambo wyrusza w pełną przemocy misję jej ratowania i ta część filmu przypomina nieco Uprowadzoną z Liamem Neesonem. Pozbawiony wojennych realiów film nie przywodzi jednak zupełnie na myśl poprzednich przygód Rambo i oglądając piątą odsłonę ma się wrażenie, że głównym bohaterem mógłby by ktokolwiek, randomowy John Smith sprawdził by się tutaj tak samo dobrze. Obraz pozbawiony jest, moim zdaniem całego ducha dotychczasowych filmów, a jego druga część, czyli to, co dzieje się po tym, jak uwolnił już z rąk meksykańskiego gangu swoją podopieczną, wygląda jak coś na kształt Kevina sam w domu w wersji dla dorosłych. Są szybkie ruchy kamerą, tak charakterystyczne (niestety) dla nowoczesnego kina akcji oraz ogrom przemocy. Jest Rambo strzelający w finałowej scenie ze swojego legendarnego wręcz łuku, ale poruszający się przy tym jak na swoje 73 lata przystało. Za mało Rambo w Rambo, pomyślałem przy końcowych napisach.
Czy Rambo: Last blood jest filmem złym? Nie, jeśli potraktujemy go jako typowy film akcji. Jeśli jednak mamy w sobie sentyment związany z poprzednimi odsłonami, to po seansie możemy poczuć się odrobinę zawiedzeni, szczególnie tym, że nowa odsłona nie wnosi niczego do całego świata Rambo, nie podsumowuje, ani niczego nie kończy. W tej kwestii, John Rambo z 2008 roku, był o niebo lepszy. Czy warto wybrać się do kina? Jeśli jesteś fanem Rambo i jest akurat środa (16,50 zł) lub mieszkasz w pobliżu Multikina (15 zł) to możesz się wybrać. Nie licz jednak na cud, to niestety nie jest Rambo, jakiego wszyscy byśmy chcieli.
Zobacz więcej