Historia Rossa Ulbrichta, swego czasu jednego z najbardziej poszukiwanych przestępców w Stanach Zjednoczonych, jak mało co nadawała się na film. Nic więc dziwnego, że taki powstał. To, co jednak może dziwić to fakt, że z takiego potencjału powstał film co najmniej średni.

Historię Silk Road przedstawialiśmy na Geekwebie przy okazji wpisu Szansa, że nas złapią jest niewiarygodnie mała. To właśnie takich słów użył Ross Ulbricht, kiedy zakładał ponad 10 lat temu słynny amazon z narkotykami, czyli schowany w darnecie sklep Silk Road. Ulbricht wykorzystał wtedy potencjał sieci TOR oraz blockchain, aby przez ponad dwa lata pozostawać nieuchwytnym dla służb Stanów Zjednoczonych i innych krajów. Historia Ulbrichta jest arcyciekawa i nic w tym dziwnego, że sięgnęli po nią scenarzyści z Hollywood. Dlaczego jednak zmiażdżyli piękne złote jajo, przemielili i ulepili z tego plastikową wydmuszkę? Historia, która została przedstawiona w filmie Tirella Russella nie umywa się do tego, co w czasie funkcjonowania Silk Road działo się naprawdę.

To, że scenariusz filmowy rządzi się nieco innymi prawami, niż np. książka i historie przedstawione w filmie biegną nieco inaczej, niż w rzeczywistości to wszyscy wiemy. W Silk Road jednak historia Ulbrichta, nie dojść, że jest zniekształcona, to zniekształcona w najgorszym tego słowa znaczeniu. Historię Pirata Robertsa spłaszczono w tym obrazie niczym naleśnik. W filmie w zasadzie widzimy pojedynek dwóch osób, Ulbrichta, który stworzył sklep z narkotykami w sieci oraz będącego przed emeryturą policjanta Ricka Bowdena, granego przez Jasona Clarka. W rzeczywistości agent DEA Carl Force był jedynie jednym z trybików całej historii i choć miał wpływ na jej przebieg, to zdecydowanie nie był w niej postacią kluczową.

W filmie Russella dokonano tak wielu uproszczeń, że znając historię Ulbrichta i Silk Road, chociażby z książki Król darknetu Nicka Boltona, nie sposób pozbyć się w trakcie oglądania grymasu z twarzy. Film nie porusza wielu istotnych dla całej historii kwestii, jak chociażby udziały Variety Jonesa w całej strukturze Silk Road, dochodzeniu Jareda Der-Yeghiayana z chicagowskiego oddziału DHS, czy uporczywości Gary’ego Alforda  z nowojorskiego IRS. W zamian mamy kilka scen z Chrisem Tarbellem, który był szefem nowojorskiego zespołu FBI, ale wplecionego w całą historię zupełnie bez ładu i składu. Mamy też Bowdena, który w filmie zniesmaczony i zdołowany postawą swoich młodych szefów z departamentu cyberbezpieczeństwa postanawia nieco na Silk Road zarobić. W słusznym oczywiście celu, opłacając pieniędzmi z przestępstwa wymarzoną szkołę dla córeczki. Piękny, ale całkowicie fałszywy wątek.

W dwugodzinnym Silk Road nie uświadczycie przemiany Ulbrichta w Strasznego Pirata Robertsa, nie zobaczycie rozwoju Silk Road ze sklepu w którym można było kupić grzybki halucynogenne i marihuanę w platformę na której handlowało się bronią i zleceniami morderstw. Nie zobaczycie skomplikowanej relacji Rossa ze swoją wieloletnią miłością i nie zobaczycie jak Ulbricht, co najmniej trzykrotnie, zlecał zabójstwa różnych osób, których działanie powodowało narażenie na straty całego Silk Road. Kłopotów platformy z hakerami też nie zobaczycie. To wszystko w filmie albo zostało jedynie liźniete jakimś pojedynczym kadrem, albo nie ma tego wcale. Całośc dopełnia jeszcze nijakie aktorstwo Nicka Robinsona, który każdą emocję gra niczym Jakbu Wesołowski, aktor jednej miny.

Silk Road, moim zdaniem, ma ten sam problem co dwa filmy o Steve’ie Jobsie. To, co działo się w rzeczywistości jest zbyt wielowątkowe, żeby przełożyć to na scenariusz filmu. W efekcie dostajemy dzieła niespełniające oczekiwań widzów znających fakty i średnie zainteresowanie tych, którzy chcieliby zobaczyć po prostu dobry film, nie dbając o fakty. Silk Road nie spełnia żadnego z tych zadań.