Reżyserem rebootu Mortal Kombat jest debiutant. Reżyser, który do tej pory odpowiadał głównie za produkcje reklam wziął na swoje barki temat dla graczy szczególny. I mu niestety nie sprostał.
26 lat czekaliśmy na reboot filmu Mortal Kombat o którym mówiło sie od jakiejś dekady. W 2011 Warner i New Line Cinema ogłosili, że obraz wyreżyseruje Kevin Tancharoen, twórca krótkometrażowego Mortal Kombat: Rebirth (bardzo dobrego zresztą). Jednak producenci i reżyser rozstali się dwa lata później, zanim jeszcze zdążył paść pierwszy klaps na planie. Kolejne dwa lata później do projektu zatrudniono Jamesa Wana, a w roku 2016 ogłoszono, że reżyserem nowego Mortal Kombat będzie Simon McQuoid. Reżyser, który swoim dorobku nigdy wcześniej nie odpowiadał za duży projekt. Szczerze powiedziawszy, nie odpowiadał do tej pory za jakikolwiek pełnometrażowy film. I to niestety w nowym Mortal Kombat widać dobitnie.
Dla wszystkich fanów Mortal Kombat mam dobrą i złą wiadomość. Dobra jest taka, że ich ukochany film z 1995 roku wciąż pozostaje najlepszą ekranizacją gry. Zła jest taka, że reboot niestety nie sprostał oczekiwaniom. Kiedy w 2011 i 2013 roku debiutowały pierwszy i drugi sezon miniserialu Legacy oczekiwania były ogromne. Za serial odpowiadał Kevin Tancharoen, ten sam, który miał wyreżyserować pełny metraż. Legacy było świetne, nic więc dziwnego, że oczekiwania co do filmu również rosły. Tancharoen jednak ostatecznie za Mortal Kombat w pełnym wymiarze się nie wziął, a temat sprzedano debiutantowi na stołku reżyserskim. McQuoid zapewne robił co mógł, choć niewiele mógł zrobić z filmem, który zupełnie pozbawiony jest scenariusza. Mortal Kombat to obraz bez jakiejkolwiek fabuły, scenarzyści i reżyser prowadzą nas przez niemal dwie godziny przez kolejne sceny, które jednak w żaden spsosób nie łączą się w jakąś zrozumiałą dla widza historię. Być może uznano, że w Mortal Kombat żadnej historii przedstawiać nie trzeba, bo oglądać go będą wyłącznie fani gry, którym zależy jedynie na walkach i przedstawieniu fatality.
W centrum filmu znajduje się postać, której w grze nie znajdziecie. To zawodnik MMA Cole Young, którego lata świetności już minęły, ale nadal się stara. Young ma znamię, które, jak dowiadujemy się nieco później predysponuje go do reprezentowania naszego świata w turnieju. Turnieju, którego jednak w obrazie McQuoida nie uświadczycie. Ot, taki paradoks. Young jest czymś na kształt postaci, którą sami w grze tworzymy, żeby później wpuścić ją w wir walki i wydarzeń w grze. Być może zamysłem twórców filmu było właśnie mocniejsze utożsamienie się widza z całkowicie nieznaną z gry postacią. Któż to wie. Nieco później dowiadujemy się jednak, że Cole jest potomkiem Hanzo Hasashiego, którego kilkaset lat wcześniej zamordował Bi Han, obecnie Sub-Zero. Hasashiego poznajemy w trakcie 7 minutowej sceny otwarcia, która została zresztą, na kilka dni przed premierą, udostępniona w sieci. I trzeba powiedzieć, że scena ta zapowiadała naprawdę epickie widowisko. Okazało się jednak, że pierwsze siedem minut, które dostaliśmy za darmo to najlepsze siedem minut filmu, a Hiroyuki Sanada, który wcielił się w rolę Hanzo i późniejszego Scorpiona, pomimo tego, że w filmie występuje kilkanaście minut, jest jego najjaśniejszym punktem.
Kolejne znane z gry postaci w filmie rzucane są nam po prostu w trakcie trwania seansu na ekran. Bez jakiegoś szerszego nakreślenia kontekstu mamy po prostu Jaxa, który ratuje Younga z opresji i Sonię Blade, którzy są byłymi komandosami i rozwiązują zagadkę trwającego tysiące lat turnieju. To tu, to tam pojawiają się inne postaci i zaczynają ze sobą walczyć. Czasem pojawi się Raiden, którego pełni rolę opiekuna Ziemi. Czasem od czapki pojawi się Shang Tsung, który z kolei jest trenerem drużyny przeciwnej. Bez sensu, ale fanów twórczości Patryka Vegi może to zadowolić. Shang Tsunga nie gra niestety Cary-Hiroyuki Tagawa, a szkoda, może wtedy byłoby chociaż odrobinę lepiej. Całość dopełnia patetyczny Liu Kang o wyglądzie nastolatka, który pełni funkcję pana od wuefu i Kung Lao, który dzierży palmę lokalnego mistrza i sparingpartnera. Nie wiedzieć więc czemu ginie jako jedyny z tych dobrych z rąk Shang Tsunga, zupełnie bez jakiejkolwiek walki.
W 2021 roku widzowie są przyzwyczajeni do spektakularnych widowisk rodem z Marvela. Mortal Kombat nie dostarcza rozrywki na takim poziomie. Owszem, niektórzy fani gry, widzowie o mniej wymagających gustach, mogą być zadowoleni, leje się krew, są trupy. Josh Lawson w roli Kano rzuci czasem sucharem, ale to jednak za mało, żeby po Mortal Kombat móc mysleć o budowaniu na tej bazie jakiegoś filmowego uniwersum. Szczególnie jeśli nie napisze się scanariusza i liczy jedynie na entuzjazm fanów. Warner, w przypadku sukcesu filmu, chce kontynuować produkcje w ramach kolejnych części, co sugeruje także zakończenie filmu. Osobiście po obejrzeniu Mortal Kombat nie mam ochoty na ciąg dalszy.
Zobacz więcej